Podróż pełna niespodzianek. Po pierwsze okazało się, że pedzie, z którymi podróżowałam do Poznania, to wcale nie pedzie (zawiódł mnie mój radar, a może go po prostu nie mam), po drugie, towarzyszący mi od Poznania Chińczycy okazali się Japończykami. Wyglądali tak biednie i poczciwie jak styrany pracą lud robotniczy Państwa Srodka, prawda jednak wyszła jaw, kiedy jeden z nich wyciągnął kamerę cyfrową i zaczął filmować widoki zza okna. Swoją drogą, ciekawe czy starczy mu po powrocie do domu wytrwałości, by oglądać 4 h widoków zza okna. Moje podejrzenia potwierdziły się ostatecznie przy kontroli paszportowej, której i ja musiałam się poddać. Jako że byłam wyjątkiem wsród Polaków, wydaje mi się, że celnicy chcieli sobie po prostu poflirtować. Dojechałam do Berlina. Pierwsze 10 minut spędziłam spacerując oniemiała do dworcu. Z pewną obawą ruszałam w miasto, jako że gubię się nawet na stacji metra pl. Wilsona. Jednak do reichstagu drogę wyznaczał sznurek turystów. Udało mi się zobaczyć bramę brandenburską, mamę Niani (tej z amerykańskiego sitcomu, serio, mam zdjęcia), sobowtóra Wilhelma II w lazurowym zamszowym mundurze. Zatrzymałam się na chwilę przy niezwykłej niebieskiej instalacji. Ciągnie się niebieską linią przez całą Unter den Linden. Pierwsze skojrzenie: młoda niemiecka sztuka wychodzi z podziemi. Drugie: Edward Krasiński maczał w tym palce. Jakie było moje rozczarowanie, kiedy wyszło na jaw, że to prozaiczny wodociąg. Choć w zasadzie to podoba mi się to rozwiązanie. Budzi odległe skojarzenia z palmą na de Gaulla. Nie będe tłumaczyć dlaczego. Tyle o Berlinie, dość jak na 4 h tam spędzone. Zachowajmy proporcje.