Paryż został przez nas przeżuty i połknięty w całości. Zaczęłyśmy od celebrowania francuskiego śniadania na balkonie z widokiem na rue Damremont. Taki początek wprowadził nas w leniwy nastrój. Niestety nastrój nie opuścił nas nas aż do wyjazdu, w związku z czym nie zobaczyłyśmy absolutnie koniecznej według Fobicznego Erica opery oraz St. Germain. Eric jak był w Warszawie nie zobaczył za to Bazaru Różyckiego oraz Muzeum Powstania Warszawskiego, więc jesteśmy kwita. Fobiczny Eric to świetny facet. Niestety nie towarzyszył nam w wycieczce na cmentarz Pere-Lachaise, choć spoczywają tam jego przodkowie. Problem polega na tym, że to dość daleka droga. Metrem. A Eric nie lubi metra. Zapewne podejrzewa, że metro nie lubi jego. Że metro jest przeciwko niemu. Że metro jest mu na przekór. Albo na złość. Trudna relacja Erica z metrem powoduje zawroty głowy i natychmiastową chęć ucieczki. Co też Eric skwapliwie czyni. I twierdzi że ma kłopoty z żołądkiem.
Przemierzamy z Olą ulice Paryża adaptując go na własny użytek, oswajając i przekształcając. Zostawiamy ślady swojej bytności, reinterpretujemy arcydzieła malarstwa oraz podrzucamy kukułcze jaja. Bezkarnie. Miasto jest tolerancyjne, a może nawet wdzięczne za tak indywidualne traktowanie, do którego nie przyzwyczaiły go setki tysięcy turystów codziennie depczących jego chodniki. A my tu z wdziękiem, z dowcipem i z czułością. Słuchamy pary francuskich staruszków śpiewających w metrze włoskie piosenki, popadamy w sentymentalny nastrój widząc jak jesień zmienia cmentarne alejki, podglądamy tutejszych Afrofrancuzów i wydajemy horrendalne pieniądze na kiepskie piwo w artystycznej knajpie na Montmartre. Ponadto ja jeżdżę vespą a Olka się wścieka że ja a nie ona, kupujemy niemieckie lody po 3 euro za kulkę (raz się żyje/raz kozie śmierć) i szperamy w paryskich sklepach vintage, gdzie ja padam ofiarą złośliwego sprzedawcy a Ola podgląda wdzięcznego pedzia szukającego dla siebie nowej sukienki. W naszych wędrówkach towarzyszy nam często Marta. Marta wygląda po parysku i po parysku umie spławić natrętnych murzynów, którzy chcą się z nami koniecznie zakolegować. Po parysku leni się z nami na balkonie i, mam nadzieję, po parysku napije się z nami czerwonego wina gdzieś w Warszawie, kiedy i moja, i jej podróż dobiegnie końca. Vive la Marta!