wiecej na ten temat w wolnej chwili. Madryt.
edit: z tymi krewetkami to Olka mnie nastraszyla, bo wcale nie byly surowe, tylko ugotowane, tak twierdzi Miguel. No bo kto to slyszal zeby jesc biale surowe krewetki. Ale od poczatku.
przyjechalysmy wczoraj do madrytu. Zeby zdobyc bilety na pociag, stalysmy przez 1,5 h w kolejce. To musial byc jakis strajk. Nie dosc, ze otwarte bylo jedno okienko na dziesiec, to na dodatek obslugujacy je pan okolo godziny 14 zrobil sobie przerwe na lunch. Pomimo kilkudziesieciometrowej kolejki, ktora powoli zamieniala sie w oboz koczownikow. Statecznie matrony drzemaly na swych walizkach, eleganccy panowie rozsiadali sie po turecku w gronie kolegow, byc moze przypominajac sobie mlodziencze, hippisowskie czasy. A dwoje Polakow stojacych w kolejce przed nami udawalo ze nie sa Polakami, szeptali po cichutku by nie zdradzic sie przed nami swoja polszczyzna i, haha, by byc konsekwentnymi, nie mogli odpowiedziec na moje cieple slowa na temat figury i ogolnej prezencji sympatycznej rodaczki. Kiedy wreszcie udalo nam sie kupic bilety (sama rezerwacja 10 €, chryste panie!), do pordozy pozostaly zaledwie 2 godziny. W sam raz zeby stanac w drugiej kolejce, po bilety powrotne dla Oli. Tak, Ola jedzie jutro do Polski. Oczywiscie nie jest to takie proste, nie mozna sobie ot tak pojechac do Polski z Madrytu. Panie z informacji kolejowej uczynia to mozliwie skomplikowanym. Ale moze o to chodzi. Interrail - z nami zwiedzisz wszystkie stacje kolejowe w miejscowosciach ponizej 200 mieszkancow. Swoja droga, ciekawe jak to bedzie z moim powrotem.
Pociag z Barcelony do Madrytu kosztowal 10 €, ale nie mamy zalu. Bo szybkie linie AVE to troche jak park rozrywki. 300 km na godzine. To, ze w ogole ruszylismy z miejsca, zauwazylam przy okolo 70 km. Wagony przeslizguja sie bezszelestnie po torach, tymczasem steward czestuje nas czekoladkami. Na kazdym siedzeniu jednorazowe sluchawki, mozesz posluchac Sigur Ros albo obejrzec ostatniego Shreka. Oczywiscie po hiszpansku, ale to nawet zabawne. Shrek na przyklad ma obawy, ze bedzie mial ze swoja zona male OGRITOS hihi. Ale kto by ogladal Shreka kiedy za oknem przeplywaja przepiekne hiszpanskie krajobrazy. Gaje oliwne, zielone wzgorza, czerwone skaly.
Przyjechalysmy do madrytu okolo 19. Dworzec mnie rozczarowal. Wszystkie dworce, ktore do tej pory widzialam, mialy wspaniale zelazne konstrukcje zadaszen z poczatku XX wieku, ogromne stylowe hale. A tu prawie jak na Centralnym. Mnostwo stoisk z gumowymi torebkami za 5 €. I tylko jedna niespodzianka. Gigantyczna glowa niemowlecia przy przejsciu do metra. Z pewnoscia ma jakies uzasadnienie, gleboki sens i wymowe. Ale nie bede chyba dociekac, jakie.
Wsiadlysmy do metra i dojechalysmy do stacji, przy ktorej umowilysmy sie z naszymi hostami. Odebral nas Miguel, absolwent socjologii, peruwianczyk od 7 lat mieszkajacy w madrycie. I Miguel byl naszym przewodnikiem po miescie. Po krotkim zapoznaniu sie z jego wspollokatorami (polibuda jak nic), ruszamy. Madryt czeka. M. w lot zrozumial, ze chcemy zobaczyc prawdziwe hiszpanskie knajpy, podpatrywac hiszpanskie zycie i choc sporobowac wtopic sie w tlum, ktory po zmroku zalewa ulice. Zaczelismy od najbardziej parszywego baru w okolicy. Albo tak przynajmniej sie wydawalo na pierwszy rzut naszego turystycznego oka. A jednak: lokal pierwsza klasa. Szklaneczka cienkiego cervesa, czyli czegos, co bardzo chcialoby byc piwem, kosztuje kolo eurasa i mozna ja wychylic przy pokrytym blacha barze. Do tego pestki slonecznika, ktorych luski wypluwa sie wprost na podloge, pokryta warstwa zuzytych serwetek, odpadkow i trocin. Sciany pokrywaja blekitno-biale kafelki i lustra, w ktorych odbija sie gruby stary barman, gawedzacy ze swoimi rownie grubymi i starymi klientkami. Krotki spacer i kolejny lokal. Tym razem ja zamawiam kieliszek Rioji, a barman podsuwa nam talerze z krewetkami, patatas bravas, czyli smazonymi ziemniakami w ostrym sosie z pomidorow, i grzanki z miejscowa kaszanka. Palcami odrywamy krewetkom glowy, palcami wyluskujemy je ze skorupek, ktore laduja oczywiscie na podlodze. Bardzo zmyslowe, choc zapach krewetek moze przeszkadzac. Tym razem placi Ola, nieco ponad 4 €. Ruszamy dalej. Lokal juz sie zamyka, ale udaje nam sie wslizgnac i zamowic kolejna kolejke. I ja znow pije wino, ktore chyba jeszcze chwile temu bylo woda, Ola i Miguel pussysize beer i rozpoczyna sie dluga debata polityczna. Dowiadujemy sie wiele o problemach klasowych Peru a ja tlumacze Miguelowi, o co chodzi z bracmi Kaczynskimi. Ola patrzy spod oka i wyjasnia, skad sie bierze niechec do nich wsrod mlodych ludzi. Czeka nas wycieczka do jeszcze jednego, ostatniego juz lokalu. Ten jest chyba najbardziej stylowy. Sciany zapelnione strarymi butelkami po piwie ze wszystkich zakatkow swiata, z glosnikow plynie dobry jazz, nad barem bujaja sie stare lampy zawieszone w pajeczynie z drutu. Jest przytulnie. I atmosfera powoli robi sie senna, wiec kierujemy swe kroki do domu.
I konczymy wczorajszy dzien zupelnie wloskim spaghetti oraz sluchaniem polskiej poezji spiewanej. Bo Miguel uwielbia Demarczyk, Kaczmarskiego, Turnaua.